Polska drugim Iranem, czyli rewolucja obyczajowa w natarciu

pracaIm bardziej obserwuję to, co się dzieje w naszej polityce, tym bardziej zastanawiam się, na ile lansowane zmiany są efektem naturalnej tęsknoty starych pryków do czasów, kiedy byli młodzi, i wprowadzenia podobnych porządków, a na ile czeka nas przewrót kulturalny na miarę Iranu i cofnięcie mentalności o całe dziesięciolecia, żeby nie powiedzieć o wiek.

Jako kobieta jestem przygnębiona i przerażona zarówno tym, w jakiej roli ustawia kobiety nasz miłościwie nam panujący rząd i prezydent, a jeszcze bardziej tym, że do sejmu dostała się skrajna prawica spod znaku Korwina i Brauna. Tego samego Korwina, który w podręczniku do brydża kwestionował umiejętności kobiet, uważał, że płeć piękna nie powinna głosować, a w Polsce powinniśmy wrócić do modelu pracujący mąż, kura domowa i 5 dzieci.

Może ja zbyt dużo w życiu czytam, ale teraz jestem wdzięczna, że na studiach musiałam przebrnąć przez powieści pozytywistyczne, pisane pod pozytywizm i pracę u podstaw, ale także powieści obyczajowe z okresu 20-lecia. Treści i sensu w większości z nich nie było, lecz w tle błąkała się czasem jakaś epizodyczna wzmianka o tym, jak naprawdę wyglądało życie tych szczęśliwych żon, które mogły całymi dniami popijać herbatkę i składać wizyty, gdy zabrakło żywiciela rodziny.  Tak naprawdę z perspektywy obowiązku szkolnego i co najwyżej wtórnego analfabetyzmu nie zdajemy sobie sprawy z poziomu wykształcenia w tamtych czasach. O ile dobrze pamiętam wykłady, to ponad 30% społeczeństwa było analfabetami, a panienki z „dobrych” domów ledwie liznęły edukacji na pensji, gdzie wbito im do głowy umiejętność czytania, pisania i liczenia, poprawiono kiepską francuszczyzną, ewentualnie zdobyły „talenta”, czyli umiejętność plumkania na fortepianie, śpiewu, w ostateczności malowania jakichś bohomazów. I taka dziewczyna, wydana za mąż w 17. wiośnie życia, a jak się dało, to wcześniej, przed 25 rokiem życia miała już 3-4 dzieci. I świetlane życie przed sobą, pod warunkiem, że miała męża. Jak wyglądało życie, gdy męża zabrakło, możemy sobie poczytać w topornej, ale prawdziwej „Marcie” Orzeszkowej, albo wyczytać między wierszami z powieści epoki, chociażby Emila Zoli czy Rodziewiczówny. Jak bowiem miała taka niewiasta zarabiać, o ile wykluczymy najstarszą profesję świata? Jeśli dziwnym trafem miała talent językowy, mogła zostać guwernantką albo boną, pod warunkiem, że upchnęła gdzieś dzieci w terminach albo oddała na wychowanie rodzinie. Brak jakichkolwiek umiejętności praktycznych z góry wykluczał wykonywanie prac typu pokojówka, bo do tego trzeba było mieć dryg i referencje. Przy dużym szczęściu mogła u jakiejś dalszej kuzynki hrabiny zostać damą do towarzystwa.  Pamiętam jeszcze z Emila Zoli, jak zubożałe markizy pracowały w magazynie handlowym krojąc materiał na próbki albo adresując koperty, bo na „panny sklepowe” się nie nadawały. Był to zawód może nie tyle prestiżowy, co wymagający wykształcenia i praktyki.

I teraz taki Korwin czy inny oszołom mówi mi, że powinnam się poświęcić „świętej” misji tworzenia ogniska domowego, a państwo powinno zabrać podatki i stworzyć warunki do tego, by znowu mężczyzna mógł utrzymywać całą rodzinę. A partia rządząca wypycha kobiety z rynku pracy, dając dodatki, socjale i czort wie co jeszcze. I ja się nawet specjalnie nie dziwię. W moim rodzinnym miasteczku naprawdę ciężko o lepszą pracę, na normalną umowę, z pensją powyżej minimalnej. Przynajmniej oficjalnie, bo cały handel w miasteczku stoi pensją wypłacaną pod stołem, co najmniej w części. Zresztą, co tu mówić o zadupiu na Lubelszczyźnie, kiedy w dwóch-trzech topowych firmach turystycznych, nawet w Krakowie i Warszawie, pracownikom oficjalnie płaci się najniższą krajową, a prowizję od obrotu/zysku daje się pod stołem. Przerobiła to m.in. moja znajoma z byłej pracy, która dopiero na macierzyńskim to odczuła, bo dostawała 80% z 2000 zł, a dodatkowego 1000-1500 zł, które miała z prowizji zwyczajnie zabrakło. A znajomego utrzymywała żona i mamusia, bo mimo bodaj 10 lat w turystyce nie wyszedł chyba poza te 2500 zł.

I naprawdę co tu piętnować, że jak kobieta ma te 1500 zł na rękę za pracę jako sklepowa, salowa, sprzątaczka, kiedy nierzadko pracuje po 10 godzin, w weekendy, z dojazdami, że porzuca tę oszałamiającą karierę, by zająć się dziećmi i dostawać na luzie te 500+x2? Ja nie jestem w stanie, mimo że niepracowanie nie mieści mi się w kanonie wartości. I nawet nie będę przytaczać tych śmiesznych argumentów o emeryturze, bo jak przeczytałam swoją oszałamiającą prognozę, to nie wiedziałam, czy mam się śmiać czy płakać. Dokładnych kwot nie pamiętam, ale gdybym do końca życia utrzymywała obecne dochody, to mogę liczyć na jakieś 850 zł emerytury. Z tym, co mi przenieśli z OFE, bodaj 1000 zł. Zatem co tu wygłaszać płomienne mowy i mądre argumenty, jak po drugiej stronie mamy wieczne szarpanie się między pracą i domem, bieganie z wywieszonym jęzorem do przedszkola/szkoły, a to wszystko uwieńczone pensją z gatunku „jakby ktoś mi w mordę dał”. Użeraniem się z szefem. Krzywymi spojrzeniami za opiekę na dziecko. Dobrze chociaż, że bez gadek typu „Podwyżka? Już druga w ciągu 5 lat? Ja tu mam 10 osób na pani miejsce”.

W każdym razie, ja jestem naprawdę głęboko zaniepokojona tym, co widzę. Odebrali nam prawo do aborcji, do antykoncepcji, nawet do cholernej sterylizacji (a warunki na porodówkach wołają o pomstę do nieba, jeśli nie ze względu na lokal, to na podejście położnych)… W rządzie mamy 3 ministerki-paprotki… Kościół dyktuje, kiedy możemy robić zakupy… Kobiety mami się wizją emerytury za urodzenie 4 dzieci… Laski masowo donoszą zwolnienie w pierwszych tygodniach ciąży, a jak ktoś pracuje, to zdziwione „Ale przecież nie musisz, po co ci to?”.  No i to wychodzenie z rynku pracy. Kolega, który pracuje w kredytach, opowiedział mi niedawno, jak się poczuł, gdy usłyszał, jakie ludzie mają dochody. Rodzina 1+2 – 2x alimenty, 2x 500+, zasiłek celowy, zasiłek na opał, 300+, rodzinne… Razem 3000 netto. Sam zarabia 3500. Myślicie, że go pociesza iluzoryczna wizja emerytury? Ale tak z drugiej strony – za 10-15 lat eldorado się skończy i kto nagle zatrudni podstarzałą amatorkę tipsów z doświadczeniem w firmie „szlachta nie pracuje”. Podpowiem – nikt, najwyżej do sprzątania. To będzie taka mieszkała na krzywy ryj, czekając aż gmina jej znajdzie lokal socjalny, bo jej się należy…

W sumie to tak sobie bredzę tym razem i bredzę, nie mogąc jakoś dojść do puenty. Która w sumie miała się sprowadzać do tego, byśmy nie dały sobie odebrać naszych praw, zwabione słodką wizją życia utrzymanki, bo prawo do pracy jest tym, co pozwala nam zachować godność, niezależność. Tym, co pozwala nam plunąć na „święty związek małżeński”, jeśli mąż traktuje nas jako worek bokserski połączony z gumową lalą. I nie prosić faceta o każde 10 zł. Tym, co daje nam identyfikację nie tylko poprzez role społeczne… I oby tym, co pozwoli nam zapomnieć o słynnym 3xK (kościół, dzieci, kuchnia) i umieścić je w czasach słusznie minionych.

 

Dodaj komentarz