Forever young, czyli o wspólczesnych świątyniach

Forever young, I want to be forever young
Do you really want to live forever, forever and ever
Forever young, I want to be forever young
Do you really want to live forever? Forever young…

Nieśmiertelność. Kamienie filozoficzne, eliksiy, pakt z diabłem – literatura pełna jest przykładów historii tych, którzy chcieli zyskać sobie nieśmiertelność. Jeszcze inni pomysły literackie wcielali w życie, jak chociażby słynna Elizabeth Batory, która zamordowała setki dziewcząt, aby odzyskać młodość kąpiąc się w ich krwi. Pragnienie wiecznej młodości nie jest zatem współczesnym wynalazkiem. Pomimo to ciągle czyta się lub słyszy, że zapanował nagle kult ciała i młodości. Jakie nagle ? Nihil novi sub sole.

Jak widać nie dla wszystkich, gdyż ku mojemu bezbrzeżnemu zdumieniu natrafiłam gdzieś w internecie na wypowiedź przewodniczącego Papieskiej Rady „Cor Unum kardynała Paula Josefa Cordesa, który powiedział, że „włosy stają dęba z powodu danych statystycznych dotyczących rynku” klubów fitness i ośrodków pielęgnacji ciała. A centra te nazwał „nowoczesnymi świątyniami”. Włosy być może stają dęba, ale tak naprawdę czy jest o co podnosić larum ? Zmienił się jedynie kanon urody. Figura przypominająca ludzika Michelin jest już przeżytkiem, na topie jest młode, jędrne ciało. Pieniądze, które kiedyś ludzie przeznaczali na nakrycie głowy z trzystu pereł, suknię z brokatu albo kryształowy kielich, który rozbijali o głowę po wypiciu toastu, ostatecznie sznur korali teraz wydają na kartę członkowską i wygodne obuwie sportowe. To zbrodnia ? Kardynał dodaje, że Włosi wydali w klubach fitness i podobnych centrach 15 –20 miliardów euro. I cóż z tego ? W końcu księża wydają równie wiele na pompę w kościołach – kosztowne ornaty, kipiące od złota świątynie, kosztowne samochody i nikt im tego nie wypomina. Nie uważam, że ja czy ktokolwiek inny powinien mieć wyrzuty sumienia tylko dlatego, że chce się czuć lepiej ze sobą.

Pomijając nawet stanowisko kościoła, gdyż nie o dysputę światopoglądową tak naprawdę chodzi. Kluby fitness cieszą się wątpliwą sławą w czasach, kiedy tak zwany rozwój osobisty stał się słowem-wytrychem i kiedy płacąc bez zmrużenia oka setki złotych pocieszamy się, że inwestujemy w siebie. Klub fitness przez większość życia istniał równolegle do mojego życia, nie prostopadle i kojarzył mi się z rozchichotanymi nastolatkami, wyglądającymi jakby nie wychodziły z solarium oraz z tak zwanymi „hippie”, ludźmi około 30-35 lat, których kariera jest ściśle uzależniona od wyglądu . Cóż, rzeczywistość okazała się zupełnie inna. Sporo jest osób w średnim wieku, które trudno na pierwszy rzut oka posądzać o znaczące sukcesy, aktywnych seniorów, czy osób takich jak ja – chcących zwyczajnie zrzucić kilka kilo, pograć w squasha i relaksować się w saunie. Nawet teraz, kiedy sama korzystam, ani się nie uzależniłam od bywania tam ani nie stał się dla mnie „współczesną świątynią”. Samousprawiedliwienie ? Chyba nie. W końcu nic nie przychodzi samo. Karta stałego bywalca nie gwarantuje sukcesu, wszystko trzeba wypracować i okupić własnym potem. Wyrzeczenie, poświęcenie, praca nad sobą, czyli coś, co tak naprawdę Kościół powinien popierać, nawet jeżeli pieniądze trafiają do kas klubów a nie kościołów. Dlaczego jest inaczej ? Może dlatego, że centra fitness oferują coś, czego ludzie nie dostają w Kościele – szansę na sukces, na odkrywanie samych siebie, bez ciągłych zakazów, nakazów i moralizowania, będącego jedynie pustosłowiem, za którym stoi hipokryzja. Jest niedziela – „dzień boży”. Z dresem w torbie mijam po drodze kościół, ja już wybrałam swoją „świątynię”…

2 Responses to Forever young, czyli o wspólczesnych świątyniach

  1. Martinez pisze:

    Co mi przypomina, jak dawno nie byłem w tej „świątyni”. Mam nadzieję, że po weekendzie uda sie utrzymać regularność w ćwiczeniach! Czas rozpocząć „Projekt: PLAŻA” 🙂

  2. Joanna pisze:

    „O wojnie naszej, którą wiedziemy z ciałem”
    Zacznę od tego, że w pewnym sensie rozumiem wypowiedź Cordesa. Wcale nie mówi on, że dbanie o ciało jest czymś złym, chodzi raczej o skalę zjawiska, która nie ma co ukrywać – nigdy wcześniej aż taka nie była. Kultura konsumpcyjna kieruje naszą uwagę na idealny wygląd ciała. Rozwój mediów prowadzi do wizualizacji ciała, reklama i kultura popularna eksponują fizyczność raczej fragmentaryczną, podkreślają zwłaszcza dwa jej aspekty: młodość i nagość. Służą one kreacji cielesności doskonałej – z chęcią poddającej się zabiegom chirurgicznym, kosmetycznym, dietetycznym. Ciało przełomu wieków to ciało konsumujące i KONSUMOWANE. Ten ostatni aspekt kieruje nas w stronę relacji między ciałem a władzą – dla której „bycie pożądanym” prowadzi do oddania się panowaniu spojrzenia, ono z kolei wzmaga czynności samodyscyplinujące, kształtujące fizyczny ideał.
    Pisma skierowane do kobiet w większości poświęcone są urodzie. Pojawiają się w nich porady, co zrobić, by być piękną, jak dbać o swoje ciało, jak ulepszać swój wizerunek. Wszystko to odbywa się pod hasłem „zrobić coś dla siebie”. Coraz więcej kobiet wpada w tę pułapkę, nie zauważając stojącego za tymi propozycjami wielkiego przemysłu. Dawniej do pielęgnacji twarzy wystarczyło mydło, dziś nagle okazuje się, że niezbędny jest peeling, tonik, mleczko, krem na dzień, krem na noc, krem pod oczy i cholera wie co jeszcze. Nowa moda? Raczej stara się nas nakłonić do napychania kieszeni producentom tych wszystkich „odmładzaczy”. Warto zwrócić uwagę, że zaczynają się pojawiać także wzorce męskiej urody, dyktujące mężczyznom, jak powinni wyglądać, kierujące ich uwagę na zajmowanie się swoim ciałem. Reklamy dotyczące pielęgnacji ciała, utwierdzają nas w przekonaniu, że zawsze można zrobić więcej dla polepszenia swojego wyglądu, nigdy nie jesteśmy tak doskonali, jak moglibyśmy być. Jesteśmy stawiani na przegranej pozycji, nasze ciała nigdy nie są dość odpowiednie, tym bardziej staramy się je przerobić, ulepszyć, dostosować do ogólnie panujących wymogów. Kult ciała jawi się więc jako dyktat rynku.
    W pogoni za idealnym wizerunkiem, podejmujemy walkę z ciałem, traktując te działania, jako zupełnie naturalne. Diety odchudzające, depilacja, chirurgia estetyczna, kosmetyczna, tatuaże, implanty, peeling – to swego rodzaju akty przemocy wobec ciała. Wszystkie te praktyki łączy jedno: chęć przebudowy ciała i ukształtowania go na wzór własnego projektu. Cielesność jest więc represjonowana, określana i kontrolowana w zależności od dominujących wzorców kulturowych, powszechnych wyobrażeń na temat ciała. Nie sposób określić, co mogłoby być naturalne w naszych ciałach, przecież to, co uważamy za naturę, jest także kształtowane przez kulturę. Czy istnieje więc naturalne ciało?
    Spektrum technik i metod wykorzystywanych współcześnie w celu przekształcania własnego wyglądu jest ogromne, a zabiegi modyfikacji cielesnych dotyczą różnych części ciała. Niektóre z tych działań wiążą się z dużym cierpieniem, choćby operacje plastyczne, które zaczynają powoli umiejscawiać się w sferze doświadczenia codziennego. Doszło do redefinicji ciała ludzkiego, które stało się obiektem niezwykle wartościowym, podlegającym bardzo wysokiej ocenie. Inwestycja w ciało to inwestycja w jakość życia, ciało stało się istotnym narzędziem w drodze do osiągnięcia sukcesu. W ogłoszeniach pracodawców coraz częściej pojawia się „miła aparycja”, jako coś pożądanego. Kultura konsumpcyjna stawia wymogi, których odrzucić całkowicie nie można.
    Wojna z ciałem, to jednocześnie rodzaj gry prowadzonej ze światem – gry o uznanie, powodzenie, spełnienie, jeśli tylko podda się ciało odpowiedniej obróbce. Podporządkowanie wyglądu wzorcom kultury współczesnej, wiąże się w mniejszym lub większym stopniu z modelowaniem tego ciała, co z kolei oznacza, że wizerunek nas wszystkich nie jest naszym naturalnym stanem – wszyscy publicznie pokazujemy ciało mniej lub bardziej skonstruowane. I nikt nie jest w stanie mi wmówić, że to wszystko jest normalne. Poza tym, nie można porównywać tego, co oferuje Kościół z tym, co oferują ośrodki pielęgnacji ciała, bo są to propozycje odnoszące się do skrajnie różnych płaszczyzn.

Dodaj komentarz